„Taniec z maczetą, bębny i jedzenie pikantnych ślimaków – relacja z mojego tygodnia w Ghanie”

Tysiące nietoperzy owocożernych wirowało w tornadzie, wirując na wysokości 90 metrów, podczas gdy najwyższy wodospad Ghany rozbijał się z hukiem tuż obok mnie – jego mgła chłodziła rozgrzaną skórę.
Aby tu dotrzeć, przeszliśmy przez duszny las tropikalny – schylając się pod pnączami, przestępując nad spłoszonymi gadami, omijając śmiałe owady, przechodząc przez dziewięć brzęczących mostów. Każdy krok zapadał się w żyzną, czerwoną ziemię, gdy ścieżka zwężała się pod stopami, a odgłos spadającej wody stawał się coraz głośniejszy.
Nagle drzewa się rozstąpiły i oto pojawił się – słynny ghański wodospad Wli, najwyższy w Afryce Zachodniej . Dziki i piękny. Nietoperze piszczały, gdy 80-metrowy wodospad spadał z ostrego klifu do rozlewiska, po którym rozpierzchły się motyle, których skrzydła lśniły w promieniach słońca.
Hałas był ogłuszający, a mimo to panowała całkowita cisza.
Gdyby to była Europa, morze telefonów zasłaniałoby widok. Ale tutaj, głęboko w regionie Volta w Ghanie, byliśmy tylko my i natura – surowa i nieskażona. Delikatne fale jesieni nie tylko chłodziły moje ciało, ale i łagodziły presję życia. To nie była zwykła podróż; to była niesfiltrowana przygoda.
CZYTAJ WIĘCEJ: Hiszpańskie bary plażowe domagają się pilnych działań, ujawniając koszty, jakie Brytyjczycy ponoszą z powodu nieobecności CZYTAJ WIĘCEJ: Wczasowiczka „straszliwie poparzona, gdy bluzka Shein zareagowała z kremem przeciwsłonecznym”
Podróżowałem do Afryki Zachodniej z Intrepid Travel, firmą, która zarówno wplata Cię w tkankę Ghany, jak i zabiera Cię daleko poza utarte szlaki. Było to oczywiste już tego ranka, kiedy łamaliśmy się chlebem z rodziną mieszkającą w Liati Wote – pięknej, odległej wiosce przy granicy Ghany z Togo. Nasi gospodarze przyjęli nas z otwartymi ramionami w sposób, który szybko poznałem u wszystkich Ghańczyków: z ciepłem i niewymuszoną hojnością, rzadko spotykaną gdziekolwiek się udasz na świecie.
Podczas gdy kozy przechadzały się obok, a słońce prażyło, rozmawialiśmy o sporcie, rodzinie i naszych pasjach, a nad nami pochylała się potężna góra Afadjato. „Wszystko jest skupione na sobie nawzajem” – powiedziała 16-letnia Elizabeth, podczas gdy jej siostra Precious podawała omlety prosto z patelni.
Mówiła o swojej tęsknocie za poznaniem Akry, stolicy Ghany, ale jej miłość do wioski była głęboka, wręcz namacalna. Rozumiałem dlaczego. W tej społeczności liczącej zaledwie 600 osób każdy odgrywa swoją rolę. Później spotkaliśmy Charlesa, który zajmował się jego farmą. Razem sadziliśmy kukurydzę i obserwowaliśmy, jak pracuje w piecach węglowych – delikatnych, dymiących kopcach ziemi, które zapadają się, gdy tylko dostanie się do nich tlen.
W innym miejscu Emmanuel, główny rolnik wioski i producent wina palmowego od 1991 roku, zbierał sok z powalonej palmy. Piłem go rześki i świeży, a potem, gdy już sfermentował, słodki i oszałamiający. Tego wieczoru wróciliśmy do naszych gospodarzy na kolację w ich domu. Dzieliliśmy się talerzami jollof (ryż, warzywa i/lub mięso), akple (kulki z fermentowanego ciasta), arbuza i grillowanych pałek z kurczaka.

To był ten rodzaj gościnności, który sprawiał, że czułeś się jakbyś wślizgnął się w czyjeś życie... choć na chwilę.
Śmialiśmy się i śpiewaliśmy razem, wykonując m.in. lekko fałszywą wersję piosenki Wonderwall. Rozmowa urwała się, gdy przez otwarte okno zaczął wkradać się dźwięk bębnów.
Oderwaliśmy się od stołu, nie mogąc dłużej go ignorować. Na zewnątrz grupa 30 osób ćwiczyła grę na bębnach Ewe. Zespół spakował się, żeby wyjechać na pogrzeb, ale potem łaskawie rozpakował się, żeby zagrać jeszcze raz, tylko dla nas.
Tańczyliśmy pod gwiazdami w ich porywającym tempie, bo w Ghanie, kiedy rytm wzywa, nie tylko się go słucha – trzeba za nim podążać. Następnego ranka tańczyłem ponownie, tym razem z maczetą w dłoni, w wiosce Tafi Atome. Artyści z Akpi nauczyli mnie „tańca myśliwego”, waląc w bębny za posągiem z zapalonym papierosem zwisającym z jego kamiennych ust.
„Tym występem pokazują swoją siłę w lesie” – powiedział Isaac, nasz niezwykle wnikliwy przewodnik i rodowity Ghańczyk, który zna swój kraj od podszewki. Za nami małpy się poruszyły. „Żyją razem z ludźmi” – wyjaśnił.

Po pikantnych ślimakach i grillowanej rybie w Afrikiko River Front Resort, popłynęliśmy w dół lśniącej rzeki Volta – części Jeziora Volta, największego sztucznego zbiornika na świecie o powierzchni 8100 kilometrów kwadratowych – całkowicie odprężeni. Następnie udaliśmy się do tętniącego życiem miasteczka Elmina, gdzie zameldowaliśmy się w uroczych domkach na wzgórzu w hotelu Golden Hill Parker, nad największym targiem rybnym w Ghanie.
Po wschodzie słońca zapuściliśmy się w jego serce. Kobiety balansujące misami z rybami na głowach zachęcały nas do tańca z nimi, uśmiechając się od ucha do ucha, podczas gdy handlarze zewsząd wykrzykiwali ceny znad skrzynek z kalmarami i krwawiących rekinów na mokrym betonie.
Było głośno, chaotycznie, odurzająco: Ghana w swojej najbardziej namacalnej i autentycznej odsłonie. Ale nic nie wydawało się bardziej realne niż nasza wizyta w zamku Cape Coast. Wewnątrz cichych lochów historia otaczała nas z każdej strony. Brakowało światła i powietrza. Tylko grube kamienne mury i wspomnienie tysięcy niewolników przetrzymywanych w niewoli, zanim zostali przemyceni jako ludzki ładunek.
Nasz przewodnik Kojo przemawiał z powagą kogoś, kto opowiadał tę historię zbyt wiele razy, a jednocześnie był świadomy, że nigdy nie wolno jej przestać opowiadać. „Nie da się jej powtórzyć” – powiedział po prostu, stojąc przy tablicy, która obecnie oznacza „Drzwi bez powrotu” – niegdyś ostatni próg przed wtłoczeniem Afrykanów na statki w mrocznych czasach transatlantyckiego handlu niewolnikami.
Moje ostatnie dni w Ghanie upłynęły w tętniącej życiem i elektryzującej stolicy, Akrze. W jednej chwili przemykasz się przez zatłoczony nocny targ Osu, jedząc wędzoną rybę i waakye (ryż z fasolą), a w następnej stoisz w warsztacie, wpatrując się w trumnę w kształcie telefonu komórkowego Nokia. To dzieło Erica – mistrza w tworzeniu fantazyjnych trumien. Od trampek po butelki po piwie Club, rzeźbi trumny, które odzwierciedlają dawne życie.
W Ghanie śmierć nie jest przedmiotem strachu, to „celebracja”, powiedział Eric. Pogrzeby oddają hołd zmarłym kolorami, muzyką i elegancją. Tym, co najbardziej mnie uderzyło w tym kraju, nie było jedno miejsce. Nie było nawet jedzenie – choć poleciałbym tam bez wahania na zupę z orzechów palmowych albo „czerwoną czerwień”.
To było to, jak ludzie nas wpuszczali, ich uśmiechy, jak przyjęli nas do swojego świata i domu. To było naprawdę poruszające.
Ostatniego dnia mojego życia stałam w ubogim Jamestown, obserwując dzieci grające w koszykówkę w pobliżu pięknej latarni morskiej. Zniszczony głośnik odtwarzał afrobeaty, gdy przemierzaliśmy wąskie uliczki, a bosonoga dziewczynka obróciła się i pomachała z uśmiechem tak zaraźliwym, że i ja się uśmiechnąłem.
Właśnie dlatego podróżuje się. Nie dla zdjęć na Instagramie, ale dla ludzi, którzy zmieniają to, co nieznane, w coś niezapomnianego. „Kwame to twoje ghańskie imię” – powiedział Isaac, kiedy dowiedział się, że urodziłem się w sobotę. „Zabierz to ze sobą”.
Będę.
Daily Mirror